Dom państwa Evansów nie różnił się wieloma rzeczami od tych w okolicy.
Podobna wielkość, piętrowy, pomalowany na kanarkowy odcień zółtego. Z
tyłu domu był niewielki taras. Na tym właśnie tarasie siedziała
najstarsza córka państwa Evansów, petunia, wraz ze swoim chłopakiem,
Vernonem. Rozłożeni na plażowych leżakach rozmawiali wesoło. Nagle drzwi
od domu otworzyły się i dało się słyszeć radosny głos Lily. Petunia
cicho mruknęła.
- Co? - spytał zdezorientowany Vernon, przyglądając się swojej dziewczynie.
- Nic... Moja siostra przyjechała - burknęła z nutką obrzydzenia i powoli wstała z leżaka.
- Ach, to pewnie chciałybyście zostać same i nadrobić zaległości i
przegadać całą noc - uśmiechnął się Dursley. - Nie ma sprawy, już mnie
nie ma. - Zszedł z leżaka i skierował się w stronę oszklonych drzwi.
Petunia już chciała go zatrzymać i powiedzieć, że nie ma najmniejszego
zamiaru rozmawiać z Lily, ale Vernon już żegnał się z Evą i Markiem.
Wyszła z tarasu, pożegnała się z chłopakiem i weszła do kuchni. Ona też
tam była. Siedziała przy stole i popijając kawę jadła ciasto
czekoladowe.
- O, cześć Petunia! - krzyknęła rudowłosa, uśmiechając się promiennie.
- Cześć - mruknęła starsza z sióstr i przysiadła na brzegu krzesła.
- To my was zostawimy same - powiedziała szybko pani Evans,
porozumiewawczo patrząc na swojego męża, po czym oboje wyszli z kuchni.
- Tuniu, porozmawiajmy - zaczęła delikatnie Lily.
Blondynka zerknęła na nią z niechęcią. Nie chciała z nią rozmawiać, już
przecież sześć lat prowadziły wojnę i nie widziała potrzeby, aby to
zmieniać.
- Nie may o czym...
Ruda westchnęła. Nie miała już siły do tych kłótni.
- Owszem, mamy... Czy ciebie nie męczą te kłótnie?
- Nie, uwierz, że nie! - krzyknęła ze złością Petunia i wybiegła z kuchni.
~ * ~
Kolejny piękny dzień wstawał właśnie nad Mangolia Road, gdy rudowłosa
dziewczyna brała poranny prysznic. Letnie strumienie wody spływały po
jej ciele, dając ukojenie. Wyszła z kabiny prysznicowej i owinęła się w
biały, puchowy ręcznik. Po kilkunastu minutach schodziła już do kuchni
na śniadanie. Było jeszcze wcześnie, ale zielonooka postanowiła nie
marnować czasu. Na dole ujrzała już swojego tatę pijącego kawę i
czytającego gazetę.
Mark Evans był wysokim, postawnym mężczyzną z krótkimi blond włosami i o
sympatycznej twarzy. Miał zielone oczy w kształcie migdałów, które
odziedziczyła po nim Lily.
- Już wstałaś? - spytała zdziwiony, odrywając wzrok od artykułu w gazecie.
Lily przytaknęła i usiadła obok taty.
- Mama jeszcze śpi?
- Tak, ale chciała, żeby o ósmej ją obudzić. Jeszcze pół godziny -
powiedział, zerkając na zegarek na ręce. - Masz jakieś plany na dzisiaj?
- Nie, raczej nie...
2 godziny później
- Aaaa!!! Soowaa!!! - Po domu państwa Evansów poniósł się damski
wrzask. Wystraszona Petunia wskoczyła na łóżko i z przerażeniem patrzyła
na sowę, która przed chwilą wleciała przez jej okno.
- Czego się drzesz, przecież cię nie zje! - warknęła Lily, zdyszana padając do pokoju siostry.
- Zamknij się i weź to stworzenie - wysyczała blondynka, groźnie mrużąc oczy.
Zielonooka bez słowa wzięła sowę i wraz z nią udała się do swojego
pokoju. Posadziła ją na parapecie okna i odwiązała od jej nóżki list.
Przyjrzała się dokładniej kartce pergaminu. Nie spodziewała się od kogo
mógł być ten list.
Czyżby...? - pomyślała i z bijącym sercem zaczęła czytać.
Czy wiesz kochanie, że to jest właśnie Twoja wina?
Przewróciłaś mój świat, gdy się w nim pojawiłaś
do góry nogami wszystko rozrzucone,
ale bez tego wiesz nie mógłbym żyć bez Ciebie w ogóle
Ty dajesz pomoc, jesteś najczystszym źródłem
Myślę o tobie dwadzieścia cztery przez siedem , jestem czubem
i nie dziw się, że miłość może być taka
i jeszcze wtedy, gdy skarbie pokochasz wariata
To nie jest tajemnica, że szaleję za Tobą,
niech wszyscy wiedzą, że Cię KOCHAM, opinię mnie nie obchodzą,
bo najważniejsza jesteś Ty, a nie oni
i wiedz, że nikt na tym świecie kochać mi Ciebie nie zabroni
Niech robią co chcą mogą stawać na głowie
nie mają wpływu i tak pokocham Cię jak tylko mogę.
najmocniej jak umiem, całą siłą, nieprzytomnie
to jest taka skala która tylko rośnie...*
PS. Przepraszam, jeśli Cię obudziłem, ale nie mogłem już dłużej wytrzymać, aby do Ciebie nie napisać...
J.P.
Lily ścisnęła kartkę i przytuliła ją do serca. Szeroki uśmiech wpełzł
na jej twarz i poczuła, że pod powiekami zbierają się łzy szczęścia.
Miała ochotę mu odpisać, ale w ostatniej chwili powstrzymała się.
Szczęśliwa jak nigdy rzuciła się na łóżko i zaśmiała radośnie.
~ * ~
Posiadłość państwa Potterów znajdowała się w Dolinie Godryka, tuż przy
głównym placu. Było to dość spory dom z mnóstwem okien, pomalowany na
biało. Z przodu domu znajdował się ogromny taras, a od wschodu duży
balkon. W środku domu było przepięknie. Każdy czarodziej, który tam
wszedł był pewien, że ta posiadłość należy do czystokrwistej,
wielopokoleniowej rodziny magicznej.
Kuchnia urządzona była na biało, w salonie przeważał pomarańcz,
łazienka była zaś w odcieniach błękitu. Pani domu - Blanka Potter -
krzątała się właśnie po kuchni, przygotowując obiad. James Senior był
jeszcze w pracy, ale lada chwila miał wrócić, a James Junior i Syriusz
siedzieli "grzecznie" w swoim pokoju.
Blanka Potter nie znosiła bezczynności, toteż kochała mieć pełne ręce
roboty, a kiedy wmawiała wszystkim domownikom, że ma dość ciągłego
sprzątania, karciła się w duchu za takie kłamstwa.
Podeszła do radia, które stało na parapecie okna i włączyła je,
stwierdzając, że w domu jest stanowczo za cicho. Wytężyła słuch, ale nie
dosłyszała żadnego, nawet najmniejszego dźwięku.
Oni coś kombinują, jestem tego pewna, pomyślała i postawiła na stole wazę z zupą i stos naleśników.
- Jesteś pewien? - spytał po raz trzeci Syriusz, patrząc błyszczącymi oczyma na przyjaciela.
James pokiwał głową.
- Za trzy dni - dodał i spojrzał w stronę drzwi od swojego pokoju. -
Chodź, idziemy na obiad. Umieram z głodu! - zawołał i razem z Syriuszem
zszedł na dół do kuchni.
~ * ~
Wysoki chłopak o czarnych, krótkich włosach zapukał głośno w jasne
dębowe drzwi. Kiedy usłyszał równie głośne "proszę" wszedł do pokoju
swojej siostry i uśmiechnął się szeroko, patrząc jak dziewczyna odrabia
pracę wakacyjną z numerologii. Sam już dawno miał to za sobą.
Wciąż się uśmiechając usiadł obok niej na łóżku.
- Co tam słychać? - spytał, niby od niechcenia, ale tak naprawdę bardzo go to interesowało.
Dziewczyna odłożyła pióro.
- Dobrze... Czemu pytasz? - Spojrzała na niego podejrzliwie.
Alex zbeształ się w myślach. Mógł to pytanie zadać inaczej, tak żeby
ona niczego nie podejrzewała. A teraz Megan miała prawo coś podejrzewać,
bo niby od kiedy to średni z trójki jej braci pyta się o takie rzeczy.
Mimo to Alex zawsze najbardziej przejmował się sprawami siostry. Martwił
się o nią i szczerze nie odpowiadało mu, że jego najmłodsza z
rodzeństwa siostra zadaje się z Blackiem. Syriusz był dla niego kolejnym
bezdusznym i rąbniętym członkiem rodziny Blacków i nie miał zielonego
pojęcia, że akurat Syriusz jest inny. Nigdy nie miał okazji bliżej go
poznać. Jednak postanowił, że spróbuje zmienić o nim zdanie, być dla
niego bardziej miły.
- Chodzi o Syriusza...? - bezbłędnie odgadła Meg.
- Noo... W zasadzie... to tak - odparł chłopak i podrapał się z zakłopotaniem po głowie.
Meg wiedziała o co mu chodzi. Postanowiła nie zmuszać Alexa do swoich przekonań, że Łapa jest inny.
- On jest w porządku... Naprawdę. - Uśmiechnęła się powróciła do pisania wypracowania.
Z korytarza dało się nagle słyszeć głośną rozmowę dwóch chłopaków,
potem śmiech, a już po chwili brzdęk tłuczonego szkła. Po kilku
sekundach dobiegł wrzask pani Trevill.
- To, że jesteście pełnoletni i pozwolono wam czarować nie oznacza, że
macie to robić na każdym kroku!!! Dość tego! Dawać różdżki!
- Ale mamo, nie możesz nam tego zrobić - zawołała dwójka braci. Bill,
najstarszy ze wszystkich, choć zdaniem Meg zachowujący się jak małe
dziecko, spojrzał błagalnie na matkę.
- Powiedziałam, dość tego!
~ * ~
W dużym, jasno oświetlonym salonie z kremowymi ścianami siedziała
czarnowłosa dziewczyna. Znów była sama... Jej ojciec był na kolejnym
służbowym wyjeździe, a mama poszła na chwilę do sąsiadki. Cała pani
McAden... Wiecznie czegoś zapominała, nie nadawała się na przykładną
panią domu, ale właśnie za to Lucy ją kochała. A ojciec...? Ojca
widziała bardzo rzadko, często go nie było. Wiecznie w trasie, z dala od
domu, z dala od żony i córki. Mimo to był dla szesnastoletniej
dziewczyny wzorem do naśladowania. Zawsze punktualny, cierpliwy,
niedający ponieść się emocjom.
Lucy tak bardzo starała się go naśladować. Nie zawsze wychodziło. Jeśli
miałaby być szczera, to prawie nigdy. Bardziej przypominała mamę.
Niestety...
- Lucy, już jestem - zawołała pani McAden i weszła do salonu. Lucy
spojrzała na nią sceptycznie i wymusiła uśmiech, który bardziej
przypominał grymas.
Wbrew pozorom Luss lubiła samotność. Nie zawsze musiała być w centrum
uwagi, nie zawsze chciała mieć tabuny chłopaków wokół siebie. Jak każdy
potrzebowała samotności, a z tym nie miała większych problemów. Oboje
rodziców równocześnie bardzo rzadko bywało w domu. Nie byli idealni, ale
mimo to bardzo ich kochała. Dlaczego tą czarnowłosą dziewczynę wszyscy
oceniali po pozorach? Dlaczego dla innych była tylko rozpieszczoną
Gryfonką, z bogatymi rodzicami? Może sama zasłużyła na taką opinię...
Być może...
- Lucy, coś się stało? - spytała pani McAden zmartwionym głosem i
usiadła na kanapie obok córki. Jej błękitne oczy patrzyły ze
współczuciem na córkę.
- Nie, nic... Boli mnie głowa, pójdę się położyć - skłamała na poczekaniu i poszła do swojego pokoju.
~ * ~
Pokój Molly znajdował się na samym końcu niewielkiego domku położonego
na obrzeżach Sussex. Było to pomieszczenie bardzo małe, aczkolwiek
przytulne. Na ścianach były jasnoróżowa tapeta, a na podłodze fioletowa
wykładzina. Na szerokim łóżku z żółtą pościelą siedziała właścicielka
owego pokoju, odrabiając pracę z zielarstwa. Przepisywała poszczególne
zdania z podręcznika, lecz myślami była zupełnie gdzie indziej. W głowie
miała tylko swoich przyjaciół i Remusa. Już nie mogła się doczekać
kiedy wreszcie ich zobaczy.
Uśmiechnęła się do wspomnień z Hogwartu; to tam spędziła najpiękniejsze
chwile swojego życia, chociaż rodzinny dom również kochała.
Z letargu wyrwało ją głośne pukanie do drzwi. Wszedł Tim. Skoczył na
łóżko, obok siostry i z dzikimi ognikami w oczach spytał:
- Co robisz?
- Odrabiam prace domową, ty też powinieneś - odparła spokojnie, nie odrywając wzroku od pergaminu i nie przestając pisać.
Tim wywrócił oczami.
- Po co? Nie ma w tym sensu, później to napiszę, mam całe wakacje -
powiedział, próbując zamaskować śmiech, niestety z marnym skutkiem.
- Co ci tak wesoło? - spytała Molly, bacznie przyglądając się bratu.
- Nie, nic... Jak tam Remus? - spytał, szczerząc zęby i robiąc zręczny unik przed lecącą w jego stronę poduszką.
- Dobrze. A co u tej Chole z twojego roku, którą zaprosiłeś na walentynki do Hogsmeade?
Trzynastoletni chłopak zasępił się. Nagle z jego radosnego oblicza
zniknął pewny siebie uśmieszek, a wypukłe malinowe usta utworzyły
podkówkę.
- Nic. Chodzi z Oliwerem.
- Molly, Tim, idźcie pomóc dziadkowi w księgarni - dobiegł ich głos mamy.
Uśmiechnięta Molly, pocieszając po drodze brata, zeszła na dół, gdzie znajdował się rodzinny biznes.
Jak ja ich wszystkich kocham..., pomyślała, czując ciepło rozchodzące się po sercu.
* "Myślę o tobie" - Dj Decibel
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz