- Zemdlała? Chyba zdarzyło się to jej pierwszy raz... - Usłyszała ciche
głosy, jakby z oddali. Próbowała otworzyć oczy, ale nawet powieki
odmówiły jej posłuszeństwa. Nie mogła wydobyć z siebie żadnego dźwięku, a
co dopiero ruszyć choć jednym, najmniejszym mięśniem. Czuła się, jakby
była sparaliżowana. Nie odczuwała żadnego bólu. Nic.
- Mamo... - Znowu ten głos. Znała go, ale z otępienia nie mogła sobie
przypomnieć do kogo należy. Poczuła lekkie klepnięcie w twarz, a
następnie krople zimnej wody na polikach i czole. Całą siłą woli zmusiła
się do otworzenia powiek. Przed sobą widział tylko dwie niewyraźne
twarze. Wszystko wirowało, niczym na jakiejś przeklętej karuzeli.
Ponownie zamknęła oczy, czując już wyraźnie ostry ból z tyłu głowy.
- Proszę pani...
Kolejne krople wody na twarzy. Powoli podniosła głowę, uchylając
powieki i sprawdzając czy wszystko z jej wzrokiem wróciło do normy, a
sufit i meble są nieruchome.
W porządku.
Ręce Matthewa przytrzymały ją, gdy wstawała z podłogi i nieco
zdezorientowana siadała na kanapie. Powstrzymała się od zadania
rytualnego pytania "co się stało?", które za niemal każdym razem
wypowiadały osoby, które zemdlały.
- Wszystko w porządku? - Usłyszała zaniepokojony głos syna. Spojrzała
na niego lekko nieprzytomnym wzrokiem i kiwnęła głową. Wzięła do ręki
szklankę wody podaną jej przez czarodzieja. Upiła nieco.
- Co z moim mężem? - spytała, nie chcąc już dalej przedłużać chwili niepewności.
Matthew Dolan próbował się uśmiechnąć, lecz wyszedł mu tylko nieudolny grymas.
- Niech się pani nie martwi, on wyzdrowieje. Potrzebuje tylko... czasu.
- Czy mogę go odwiedzić? - Wstała. Niemal natychmiast jednak usiadła,
gdy ponownie poczuła, ze podłoga usuwa się spod jej stóp. Opadając z
powrotem na kanapę, przymknęła na chwilę oczy, w myślach przywołując
obraz męża - okazu zdrowia i energii, z rysami tak bardzo podobnymi do
rysów Remusa. Te same usta, nos, ładnie sklepione czoło, mocno
zarysowana szczęka...
- Halo, czy dobrze się pani czuje? - Zaniepokojony Matthew pochylił się
nad kobietą, w pogotowiu trzymając już ścierkę nasączoną zimną wodą.
Sophie potrząsnęła lekko głową, pozbywając się powoli obrazu męża.
- Tak, już mi lepiej, dziękuję. - Uśmiechnęła się pokrzepiająco. - Więc czy mogłabym odwiedzić męża? - Ponowiła pytanie.
Mężczyzna zmarszczył ciemne brwi w wyrazie zamyślenia.
- Nie sądzę - zaczął ostrożnie, z namysłem dobierając słowa - żeby był
to dobry pomysł. Obawiam się, że nie jest pani jeszcze na siłach.
Sophie już otwierała usta, aby wyrazić sprzeciw, ale ubiegł ją, rozsądny jak zwykle, Remus.
- Sądzę, że pan Dolan ma rację, mamo. Powinnaś odpocząć, jutro razem
się tam wybierzemy. - Ścisnął jej dłoń, chcąc przelać w mamę choć trochę
swej energii. Także bardzo chciał zobaczyć tatę, przekonać się jak
wygląda sytuacja, ale miał świadomość, że lepiej będzie, jeśli zrobią to
jutro. Jego mama była osobą bardzo kruchą i delikatną, nie mógł
pozwolić, aby w takim stanie weszła na salę szpitalną. Musiał się nią
zaopiekować, taki był jego obowiązek. Uśmiechnął się pokrzepiająco.
Przed oczami miał połamanego ojca, leżącego bez ruchu w białej pościeli
szpitalnej. Odpędził czym prędzej złowieszcze myśli, mając nadzieję, ze
tata z tego wyjdzie.
~ * ~
Delikatny powiew wiatru wprawił w ruch włosy Blanki. Jasne pukle
falowały w powietrzu, niczym w jakimś szalonym tańcu. Odgarnęła jeden
kosmyk z twarzy, mrużąc przed słońcem niebieskie oczy. Pochyliła się
lekko, przypatrując się łodygom czerwonych róż. W ręce trzymała sekator,
który zaraz przysłużył jej do obcięcia przydługich, bezużytecznych
gałęzi. Mogła to wszystko zrobić za pomocą czarów, wystarczyłoby kilka
prostych zaklęć, a ogród zamieniłby się w przepiękną krainę. Ale po co,
jeśli można to było to wszystko zrobić własnymi rękoma, nie pozbawiając
się przy tym przyjemności.
Blanka uwielbiała grzebać w ziemi, przesadzać, dosadzać, podlewać,
przycinać; a gdy można było podziwiać ogród w całej swej okazałości,
pękała z dumy i dosadzała nowe kwiaty oraz krzewy. Nic więc dziwnego, że
wkrótce ogród rozrósł się do rozmiarów większych niż przeciętny.
I tym razem kobieta przycinała róże, a dłuższe gałązki z ostrymi jak
brzytwa kolcami przywiązywała białym sznurkiem do pergoli. Pogodny
uśmiech gościł przy tym na jej twarzy, co dodawało jej jeszcze większego
uroku. Kończąc, wyprostowała się i kiwnęła z aprobatą głową, widząc
swoje dzieło. Podniosła z ziemi wypełnioną wodą konewkę, po czym ruszyła
w stronę magnolii. Zimny strumień wody poleciał na ziemię, natychmiast
wsiąkając.
- Kochanie - zza rogu domu wyszedł James Senior ubrany jedynie w czarne szorty - Czy mamy w domu pompkę do roweru?
- Pompkę do roweru? - zdziwiła się Blanka, unosząc głowę i patrząc
błękitnymi oczyma na męża. - Poco ci pompka? Jeśli chcesz napompować
koło od roweru to weź różdżkę.
- Nie o to mi chodzi. - Mężczyzna uśmiechnął się i objął swoją żonę. - Przecież na biwaku nie będziemy używać czarów, a...
- Biwaku...? - Powtórzyła słabo Blanka. Odsunęła się od męża, biorąc do
ręki konewkę i przechodząc do kolejnego rzędu kwiatów.
James zmarszczył brwi, próbując znów przytulić żonę, lecz ta z uśmiechem wykręciła się z jego objęć.
- Mam mnóstwo pracy - wyjaśniła, gdy napotkała pytający wzrok męża.
- Więc nie mamy pompki? - spytał jeszcze, a gdy usłyszał przeczącą
odpowiedź, oświadczył, ze zaraz po obiedzie zabieram chłopaków na
zakupy.
- Pędzimy niezapomniane chwile. - Puścił jej oczko, uśmiechając się szarmancko i zniknął za rogiem domu.
Blanka odgarnęła jasne pasmo włosów opadające jej na oczy i zdjęła
żółte, gumowe rękawiczki. Ogarnęła czujnym wzrokiem cały ogród, a
stwierdziwszy, że wszystko jest w porządku, udała się w stronę piwnicy,
aby ułożyć narzędzia. Następnie ruszyła do domu, myśląc co przygotować
na obiad. Kiedy weszła do korytarza, usłyszała końcówkę rozmowy swojego
męża z jakimś innym mężczyzną.
- ... cruciatusem? O, cholera.
Żyje, ale ma się kiepsko - odpowiedział tamten i Blanka rozpoznała głos
Raphaela Owensa - pracownika działu Dekretu Tajemnic.
- Jak ma się Sophie? - spytał James, a jego piwne oczy zaszły mgłą niepewności.
- Niezbyt dobrze to przyjęła. Czuwa przy niej ich syn...
- ... Remus - wpadł mu w słowo Potter.
- Właśnie. - Owens otworzył usta, lecz natychmiast je zamknął, widząc
wchodzącą do salonu Blankę. Uśmiechnął się sztucznie, jakby przyszedł tu
tylko na miłą pogawędkę. - Dzień dobry, pani Potter, całuję rączki.
- Dzień dobry... - Spojrzała na Jamesa, a widząc jego przygnębiony
wyraz twarzy, spytała natychmiast. - Czy John z tego wyjdzie?
Rumiane poliki Raphaela przybladły nieco, a twarz wyraźnie się
wyciągnęła. - A więc słyszała pani naszą rozmowę...? - spytał, nieco
zmieszany. Blanka odparła, że owszem, ale tylko końcówkę.
- Mamy nadzieję, że tak, jednak uzdrowiciele mówią, że nic nie mogą obiecać.
Twarz Blanki pobladła; nawet jej różowe usta zrobiły się niemal białe. -
Czy... Czy są jakieś ofiary? - spytała, siadając w fotelu, bo nogi
powoli odmawiały jej posłuszeństwa.
- Na szczęście nie. Tylko ranni - odparł Owens, ruszając w stronę
drzwi. Minę dalej miał nietęgą, ale twarz już nabrała kolorów. - Muszę
lecieć, praca czeka - rzekł, z delikatnym, nieco wymuszonym, uśmiechem,
żegnając się z Potterami.
Kiedy już wyszedł, James podszedł do żony i przytulił ją. John był jego
przyjacielem, poznali się jeszcze za czasów szkolnych. Teraz pracowali
oboje w Ministerstwie Magii, tyle że na innych stanowiskach.
Po krótkiej chwili odsunął ją od siebie i, trzymając za ramiona,
popatrzył na jej twarz. Wyglądała tak jak zwykle, tyle że nie gościł na
niej uśmiech, a w jasnych oczach czaił się smutek. Widać było, że bardzo
przejęła się tą nowiną.
Uśmiechnął się, próbując pocieszyć żonę.
- Powinnam odwiedzić Sophie - szepnęła Blanka, poprawiając kołnierz
różowej bluzki. - Pewnie nie czuje się najlepiej. Jest taka delikatna...
- Ma przy sobie Remusa - wtrącił James, siadając na kanapę. - To mądry, silny chłopak. Nie martw się.
- Jutro do niej pojadę - mówiła dalej Blanka, nie zwracając uwagi na
słowa męża. - Nie mów nic chłopcom, po co mają się martwić...
- O, tak. Wystarczy, że ty się martwisz. - Ujął jej dłoń. - Wszystko będzie dobrze. Słyszałaś, że nie ma żadnych ofiar.
Blanka usiadła obok męża, zastanawiając się po co ktoś zrobił coś takiego. Jaki miał z tego użytek? Co mu to dało?
"Żyjemy w okropnych czasach..." - pomyślała, wstając z sofy i ruszając
energicznym krokiem w stronę kuchni. "Ludzie zabijają się dla galeonów, a
Ministerstwo nic z tym nie robi".
- Więc ile dni zostało jeszcze do końca wakacji? - spytał Syriusz,
wylegując się na nieposłanym łóżku. Sterty ubrań, niekoniecznie
czystych, walały się po całym pokoju, tworząc barwną mozaikę. Sami
twórcy tego bałaganu leżeli, nie przejmując się niczym.
- Dużo - odparł ze znużeniem James, przerzucając stronę gazety. - "Nowe
zasady Turnieju Pływackiego wprowadzone przez Ministra Magicznych Gier I
Sportów"... - przeczytał obojętnym tonem, nie zmieniając pozycji;
leżał, a głowę opartą miał o stos poduszek. - "Gobliny domagają się
zwory swoich własności", ciągle to samo. O quidditchu nic nie ma.
Wstał, rzucił gazetę na pokryte papierami biurko, po czym przeszukał
kufer, wyjmując z niego ruchome zdjęcie oprawione w granatową ramkę.
Znajdowali się na nim wszyscy Huncwoci, ubrani w szaty szkolne, a w
rękach trzymali łajnobomby. James, niemal z rozczuleniem, uśmiechnął się
na widok min swych przyjaciół. Zdjęcie zrobione było, kiedy byli w
piątej klasie, tuż po egzaminach z SUMów. Kiedy teraz przypomniał sobie
zatarczkę ze Snapem, złość wzięła górę.
- Musimy w tym roku znaleźć sposób na Smarka - powiedział, stawiając zdjęcie na szafce nocnej.
- Jeszcze chcesz się w to bawić? - spytał znudzonym głosem Syriusz,
obracając w palcach swoją różdżkę. - nie szkoda ci ostatnich dni w
szkole?
- Mamy jeszcze cały rok - odparł Potter, rzucając się na łóżko.
Sprężyny cicho skrzypnęły, uginając się pod ciężarem ciała chłopaka.
- Dopiero co zszedłeś się z Evans, a już się chcesz jej narażać. -
Syriusz schował różdżkę do kieszeni, unosząc lekko głowę i wyglądając
przez okno. - Niemądre - dodał.
James spojrzał na niego ze zdziwieniem. Black prawiący pouczenia i
dający rady - coś nowego. A już sądził, że jego przyjaciel wcale się nie
zmienił.
- Czy mi się wydaje, czy ty bronisz Smarka? - spytał z chytrym uśmieszkiem, przyglądając się reakcji przyjaciela.
- Ja?! - obruszył się Syriusz. Zerwał się z łóżka i stanął nad Jamesem
tak, że teraz mógł patrzeć na niego z góry. - Syriusz Black broniący
Severusa Snape'a. Słuchaj tylko jak to brzmi. Nonsens. Nikogo nie
bronię.
Chytry uśmieszek zniknął z twarzy Jamesa, a na jego miejscu pojawił się wyraz triumfu.
- Wiem! - krzyknął, a Black podskoczył zdumiony nagłym olśnieniem przyjaciela.
- Co wiesz? - spytał, marszcząc ciemne brwi. Stalowe oczy wpatrzyły się
w twarz Pottera, nie chcąc utracić ani chwili z drgań mięśni na jego
twarzy.
- Ty po prostu boisz się reakcji Megan! - krzyknął, wstając. Jego oczy o barwie mlecznej czekolady wyrażały rozbawienie.
Syriusz mimowolnie spojrzał gniewnie na chłopaka. Wyraz jego twarzy,
jeszcze przed chwilą błogie rozleniwienie, teraz gniew i wyniosłość.
- Nie obchodzi mnie, co pomyśli o tym Megan - powiedział spokojnie, aż
sam zdziwił się barwy swego głosu. - Jestem wolnym człowiekiem i mogę
robić, co mi się podoba - dodał. - Rogacz, czy ty naprawdę chcesz tracić
czas na Smarka? Nie uważasz, że jeśli spędzimy w tej szkole już ostatni
rok, to trzeba by było zrobić coś, za co szkoła zapamięta nas na
zawsze? - W jego szarych oczach błysnęły szalone iskierki entuzjazmu.
- No, stary! A już się bałem, że stajesz się zdziadziałym gumochłonem! -
ucieszył się James. - Masz rację, trzeba będzie obmyślić jak najlepszy
plan na ten rok. Nauczyciele nigdy nas po tym nie zapomną.
~ * ~
Okno z salonu wychodziło na mały ogród, z mnóstwem drzew. Kwiatów nie
było tam prawie wcale, tylko pojedyncze główki wystawały spośród
gęstwiny krzewów i drzew. Widok nie był specjalnie zachwycający, ale
przynajmniej można było nacieszyć wzrok zielenią, uspokoić się nico, co w
przypadku Sophie było bardzo wskazane.
Kobieta siedziała w fotelu, ze wzrokiem wbitym w przestrzeń za oknem,
próbując odpędzić od siebie masę zmartwień. Co chwilę popijała wodę z
butelki, która dawała chwilowe ukojenie bolącej głowie. Tylko chwilowe,
ale zawsze jakieś. Przetarła zmęczone oczy, wzdychając raz po raz.
Jak mogła się nie przejmować, skoro jej mężowi groziło takie
niebezpieczeństwo? Jak mogła najzwyczajniej w świecie siedzieć z
założonymi rękami, gotując jak zwykle obiad? Z resztą Remus i tak już
przygotował sobie jajko. Zaprosił ją do wspólnego posiłku, ale ona
odmówiła. Nie czuła się na siłach, aby zmusić się do przyjęcia pokarmu. W
głowie kotłowały się najczarniejsze scenariusze; widziała martwego męża
pośród kałuży krwi. Mnóstwo martwych ciał, przykrytych czarnym
brezentem.
Potrząsnęła lekko głową, dzięki czemu uwolniła się od koszmarnych myśli, ale za to migrena z powrotem dała się we znaki.
- Mamo. - Usłyszała cichy, kojący szept nad uchem. Nie odwróciła głowy,
ale chłopak wiedział, że matka go słucha. - Może się położysz?
Siedzenie nic nie zmieni, a tylko gorzej się czujesz - mówił dalej. -
Będzie dobrze. Jutro odwiedzimy tatę.
Nic nie odpowiedziała, tylko pogłaskała syna po głowie, jak gdyby nadal był tym malutkim Remuskiem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz