sobota, 3 listopada 2012

"Nie wiadomo czy z tego wyjdzie"

    - Zemdlała? Chyba zdarzyło się to jej pierwszy raz... - Usłyszała ciche głosy, jakby z oddali. Próbowała otworzyć oczy, ale nawet powieki odmówiły jej posłuszeństwa. Nie mogła wydobyć z siebie żadnego dźwięku, a co dopiero ruszyć choć jednym, najmniejszym mięśniem. Czuła się, jakby była sparaliżowana. Nie odczuwała żadnego bólu. Nic.
    - Mamo...  - Znowu ten głos. Znała go, ale z otępienia nie mogła sobie przypomnieć do kogo należy. Poczuła lekkie klepnięcie w twarz, a następnie krople zimnej wody na polikach i czole. Całą siłą woli zmusiła się do otworzenia powiek. Przed sobą widział tylko dwie niewyraźne twarze. Wszystko wirowało, niczym na jakiejś przeklętej karuzeli. Ponownie zamknęła oczy, czując już wyraźnie ostry ból z tyłu głowy.
    - Proszę pani...
    Kolejne krople wody na twarzy. Powoli podniosła głowę, uchylając powieki i sprawdzając czy wszystko z jej wzrokiem wróciło do normy, a sufit i meble są nieruchome.
    W porządku.
    Ręce Matthewa przytrzymały ją, gdy wstawała z podłogi i nieco zdezorientowana siadała na kanapie. Powstrzymała się od zadania rytualnego pytania "co się stało?", które za niemal każdym razem wypowiadały osoby, które zemdlały.
    - Wszystko w porządku? - Usłyszała zaniepokojony głos syna. Spojrzała na niego lekko nieprzytomnym wzrokiem i kiwnęła głową. Wzięła do ręki szklankę wody podaną jej przez czarodzieja. Upiła nieco.
    - Co z moim mężem? - spytała, nie chcąc już dalej przedłużać chwili niepewności.
    Matthew Dolan próbował się uśmiechnąć, lecz wyszedł mu tylko nieudolny grymas.
    - Niech się pani nie martwi, on wyzdrowieje. Potrzebuje tylko... czasu.
    - Czy mogę go odwiedzić? - Wstała. Niemal natychmiast jednak usiadła, gdy ponownie poczuła, ze podłoga usuwa się spod jej stóp. Opadając z powrotem na kanapę, przymknęła na chwilę oczy, w myślach przywołując obraz męża - okazu zdrowia i energii, z rysami tak bardzo podobnymi do rysów Remusa. Te same usta, nos, ładnie sklepione czoło, mocno zarysowana szczęka...
    - Halo, czy dobrze się pani czuje? - Zaniepokojony Matthew pochylił się nad kobietą, w pogotowiu trzymając już ścierkę nasączoną zimną wodą.
    Sophie potrząsnęła lekko głową, pozbywając się powoli obrazu męża.
    - Tak, już mi lepiej, dziękuję. - Uśmiechnęła się pokrzepiająco. - Więc czy mogłabym odwiedzić męża? - Ponowiła pytanie.
    Mężczyzna zmarszczył ciemne brwi w wyrazie zamyślenia.
    - Nie sądzę - zaczął ostrożnie, z namysłem dobierając słowa - żeby był to dobry pomysł. Obawiam się, że nie jest pani jeszcze na siłach.
    Sophie już otwierała usta, aby wyrazić sprzeciw, ale ubiegł ją, rozsądny jak zwykle, Remus.
    - Sądzę, że pan Dolan ma rację, mamo. Powinnaś odpocząć, jutro razem się tam wybierzemy. - Ścisnął jej dłoń, chcąc przelać w mamę choć trochę swej energii. Także bardzo chciał zobaczyć tatę, przekonać się jak wygląda sytuacja, ale miał świadomość, że lepiej będzie, jeśli zrobią to jutro. Jego mama była osobą bardzo kruchą i delikatną, nie mógł pozwolić, aby w takim stanie weszła na salę szpitalną. Musiał się nią zaopiekować, taki był jego obowiązek. Uśmiechnął się pokrzepiająco. Przed oczami miał połamanego ojca, leżącego bez ruchu w białej pościeli szpitalnej. Odpędził czym prędzej złowieszcze myśli, mając nadzieję, ze tata z tego wyjdzie.

~ * ~

    Delikatny powiew wiatru wprawił w ruch włosy Blanki. Jasne pukle falowały w powietrzu, niczym w jakimś szalonym tańcu. Odgarnęła jeden kosmyk z twarzy, mrużąc przed słońcem niebieskie oczy. Pochyliła się lekko, przypatrując się łodygom czerwonych róż. W ręce trzymała sekator, który zaraz przysłużył jej do obcięcia przydługich, bezużytecznych gałęzi. Mogła to wszystko zrobić za pomocą czarów, wystarczyłoby kilka prostych zaklęć, a ogród zamieniłby się w przepiękną krainę. Ale po co, jeśli można to było to wszystko zrobić własnymi rękoma, nie pozbawiając się przy tym przyjemności.
    Blanka uwielbiała grzebać w ziemi, przesadzać, dosadzać, podlewać, przycinać; a gdy można było podziwiać ogród w całej swej okazałości, pękała z dumy i dosadzała nowe kwiaty oraz krzewy. Nic więc dziwnego, że wkrótce ogród rozrósł się do rozmiarów większych niż przeciętny.
    I tym razem kobieta przycinała róże, a dłuższe gałązki z ostrymi jak brzytwa kolcami przywiązywała białym sznurkiem do pergoli. Pogodny uśmiech gościł przy tym na jej twarzy, co dodawało jej jeszcze większego uroku. Kończąc, wyprostowała się i kiwnęła z aprobatą głową, widząc swoje dzieło. Podniosła z ziemi wypełnioną wodą konewkę, po czym ruszyła w stronę magnolii. Zimny strumień wody poleciał na ziemię, natychmiast wsiąkając.
    - Kochanie - zza rogu domu wyszedł James Senior ubrany jedynie w czarne szorty - Czy mamy w domu pompkę do roweru?
    - Pompkę do roweru? - zdziwiła się Blanka, unosząc głowę i patrząc błękitnymi oczyma na męża. - Poco ci pompka? Jeśli chcesz napompować koło od roweru to weź różdżkę.
    - Nie o to mi chodzi. - Mężczyzna uśmiechnął się i objął swoją żonę. - Przecież na biwaku nie będziemy używać czarów, a...
    - Biwaku...? - Powtórzyła słabo Blanka. Odsunęła się od męża, biorąc do ręki konewkę i przechodząc do kolejnego rzędu kwiatów.
    James zmarszczył brwi, próbując znów przytulić żonę, lecz ta z uśmiechem wykręciła się z jego objęć.
    - Mam mnóstwo pracy - wyjaśniła, gdy napotkała pytający wzrok męża.
    - Więc nie mamy pompki? - spytał jeszcze, a gdy usłyszał przeczącą odpowiedź, oświadczył, ze zaraz po obiedzie zabieram chłopaków na zakupy.
    - Pędzimy niezapomniane chwile. - Puścił jej oczko, uśmiechając się szarmancko i zniknął za rogiem domu.
    Blanka odgarnęła jasne pasmo włosów opadające jej na oczy i zdjęła żółte, gumowe rękawiczki. Ogarnęła czujnym wzrokiem cały ogród, a stwierdziwszy, że wszystko jest w porządku, udała się w stronę piwnicy, aby ułożyć narzędzia. Następnie ruszyła do domu, myśląc co przygotować na obiad. Kiedy weszła do korytarza, usłyszała końcówkę rozmowy swojego męża z jakimś innym mężczyzną.
    - ... cruciatusem? O, cholera.
    Żyje, ale ma się kiepsko - odpowiedział tamten i Blanka rozpoznała głos Raphaela Owensa - pracownika działu Dekretu Tajemnic.
    - Jak ma się Sophie? - spytał James, a jego piwne oczy zaszły mgłą niepewności.
    - Niezbyt dobrze to przyjęła. Czuwa przy niej ich syn...
    - ... Remus - wpadł mu w słowo Potter.
    - Właśnie. - Owens otworzył usta, lecz natychmiast je zamknął, widząc wchodzącą do salonu Blankę. Uśmiechnął się sztucznie, jakby przyszedł tu tylko na miłą pogawędkę. - Dzień dobry, pani Potter, całuję rączki.
    - Dzień dobry... - Spojrzała na Jamesa, a widząc jego przygnębiony wyraz twarzy, spytała natychmiast. - Czy John z tego wyjdzie?
    Rumiane poliki Raphaela przybladły nieco, a twarz wyraźnie się wyciągnęła. - A więc słyszała pani naszą rozmowę...? - spytał, nieco zmieszany. Blanka odparła, że owszem, ale tylko końcówkę.
    - Mamy nadzieję, że tak, jednak uzdrowiciele mówią, że nic nie mogą obiecać.
    Twarz Blanki pobladła; nawet jej różowe usta zrobiły się niemal białe. - Czy... Czy są jakieś ofiary? - spytała, siadając w fotelu, bo nogi powoli odmawiały jej posłuszeństwa.
    - Na szczęście nie. Tylko ranni - odparł Owens, ruszając w stronę drzwi. Minę dalej miał nietęgą, ale twarz już nabrała kolorów. - Muszę lecieć, praca czeka - rzekł, z delikatnym, nieco wymuszonym, uśmiechem, żegnając się z Potterami.
    Kiedy już wyszedł, James podszedł do żony i przytulił ją. John był jego przyjacielem, poznali się jeszcze za czasów szkolnych. Teraz pracowali oboje w Ministerstwie Magii, tyle że na innych stanowiskach.
    Po krótkiej chwili odsunął ją od siebie i, trzymając za ramiona, popatrzył na jej twarz. Wyglądała tak jak zwykle, tyle że nie gościł na niej uśmiech, a w jasnych oczach czaił się smutek. Widać było, że bardzo przejęła się tą nowiną.
    Uśmiechnął się, próbując pocieszyć żonę.
    - Powinnam odwiedzić Sophie - szepnęła Blanka, poprawiając kołnierz różowej bluzki. - Pewnie nie czuje się najlepiej. Jest taka delikatna...
    - Ma przy sobie Remusa - wtrącił James, siadając na kanapę. - To mądry, silny chłopak. Nie martw się.
    - Jutro do niej pojadę - mówiła dalej Blanka, nie zwracając uwagi na słowa męża. - Nie mów nic chłopcom, po co mają się martwić...
    - O, tak. Wystarczy, że ty się martwisz. - Ujął jej dłoń. - Wszystko będzie dobrze. Słyszałaś, że nie ma żadnych ofiar.
    Blanka usiadła obok męża, zastanawiając się po co ktoś zrobił coś takiego. Jaki miał z tego użytek? Co mu to dało?
    "Żyjemy w okropnych czasach..." - pomyślała, wstając z sofy i ruszając energicznym krokiem w stronę kuchni. "Ludzie zabijają się dla galeonów, a Ministerstwo nic z tym nie robi".


    - Więc ile dni zostało jeszcze do końca wakacji? - spytał Syriusz, wylegując się na nieposłanym łóżku. Sterty ubrań, niekoniecznie czystych, walały się po całym pokoju, tworząc barwną mozaikę. Sami twórcy tego bałaganu leżeli, nie przejmując się niczym.
    - Dużo - odparł ze znużeniem James, przerzucając stronę gazety. - "Nowe zasady Turnieju Pływackiego wprowadzone przez Ministra Magicznych Gier I Sportów"... - przeczytał obojętnym tonem, nie zmieniając pozycji; leżał, a głowę opartą miał o stos poduszek. - "Gobliny domagają się zwory swoich własności", ciągle to samo. O quidditchu nic nie ma.
    Wstał, rzucił gazetę na pokryte papierami biurko, po czym przeszukał kufer, wyjmując z niego ruchome zdjęcie oprawione w granatową ramkę. Znajdowali się na nim wszyscy Huncwoci, ubrani w szaty szkolne, a w rękach trzymali łajnobomby. James, niemal z rozczuleniem, uśmiechnął się na widok min swych przyjaciół. Zdjęcie zrobione było, kiedy byli w piątej klasie, tuż po egzaminach z SUMów. Kiedy teraz przypomniał sobie zatarczkę ze Snapem, złość wzięła górę.
    - Musimy w tym roku znaleźć sposób na Smarka - powiedział, stawiając zdjęcie na szafce nocnej.
    - Jeszcze chcesz się w to bawić? - spytał znudzonym głosem Syriusz, obracając w palcach swoją różdżkę. - nie szkoda ci ostatnich dni w szkole?
    - Mamy jeszcze cały rok - odparł Potter, rzucając się na łóżko. Sprężyny cicho skrzypnęły, uginając się pod ciężarem ciała chłopaka.
    - Dopiero co zszedłeś się z Evans, a już się chcesz jej narażać. - Syriusz schował różdżkę do kieszeni, unosząc lekko głowę i wyglądając przez okno. - Niemądre - dodał.
    James spojrzał na niego ze zdziwieniem. Black prawiący pouczenia i dający rady - coś nowego. A już sądził, że jego przyjaciel wcale się nie zmienił.
    - Czy mi się wydaje, czy ty bronisz Smarka? - spytał z chytrym uśmieszkiem, przyglądając się reakcji przyjaciela.
    - Ja?! - obruszył się Syriusz. Zerwał się z łóżka i stanął nad Jamesem tak, że teraz mógł patrzeć na niego z góry. - Syriusz Black broniący Severusa Snape'a. Słuchaj tylko jak to brzmi. Nonsens. Nikogo nie bronię.
    Chytry uśmieszek zniknął z twarzy Jamesa, a na jego miejscu pojawił się wyraz triumfu.
    - Wiem! - krzyknął, a Black podskoczył zdumiony nagłym olśnieniem przyjaciela.
    - Co wiesz? - spytał, marszcząc ciemne brwi. Stalowe oczy wpatrzyły się w twarz Pottera, nie chcąc utracić ani chwili z drgań mięśni na jego twarzy.
    - Ty po prostu boisz się reakcji Megan! - krzyknął, wstając. Jego oczy o barwie mlecznej czekolady wyrażały rozbawienie.
    Syriusz mimowolnie spojrzał gniewnie na chłopaka. Wyraz jego twarzy, jeszcze przed chwilą błogie rozleniwienie, teraz gniew i wyniosłość.
    - Nie obchodzi mnie, co pomyśli o tym Megan - powiedział spokojnie, aż sam zdziwił się barwy swego głosu. - Jestem wolnym człowiekiem i mogę robić, co mi się podoba - dodał. - Rogacz, czy ty naprawdę chcesz tracić czas na Smarka? Nie uważasz, że jeśli spędzimy w tej szkole już ostatni rok, to trzeba by było zrobić coś, za co szkoła zapamięta nas na zawsze? - W jego szarych oczach błysnęły szalone iskierki entuzjazmu.
    - No, stary! A już się bałem, że stajesz się zdziadziałym gumochłonem! - ucieszył się James. - Masz rację, trzeba będzie obmyślić jak najlepszy plan na ten rok. Nauczyciele nigdy nas po tym nie zapomną.

~ * ~

    Okno z salonu wychodziło na mały ogród, z mnóstwem drzew. Kwiatów nie było tam prawie wcale, tylko pojedyncze główki wystawały spośród gęstwiny krzewów i drzew. Widok nie był specjalnie zachwycający, ale przynajmniej można było nacieszyć wzrok zielenią, uspokoić się nico, co w przypadku Sophie było bardzo wskazane.
    Kobieta siedziała w fotelu, ze wzrokiem wbitym w przestrzeń za oknem, próbując odpędzić od siebie masę zmartwień. Co chwilę popijała wodę z butelki, która dawała chwilowe ukojenie bolącej głowie. Tylko chwilowe, ale zawsze jakieś. Przetarła zmęczone oczy, wzdychając raz po raz.
    Jak mogła się nie przejmować, skoro jej mężowi groziło takie niebezpieczeństwo? Jak mogła najzwyczajniej w świecie siedzieć z założonymi rękami, gotując jak zwykle obiad? Z resztą Remus i tak już przygotował sobie jajko. Zaprosił ją do wspólnego posiłku, ale ona odmówiła. Nie czuła się na siłach, aby zmusić się do przyjęcia pokarmu. W głowie kotłowały się najczarniejsze scenariusze; widziała martwego męża pośród kałuży krwi. Mnóstwo martwych ciał, przykrytych czarnym brezentem.
    Potrząsnęła lekko głową, dzięki czemu uwolniła się od koszmarnych myśli, ale za to migrena z powrotem dała się we znaki.
    - Mamo. - Usłyszała cichy, kojący szept nad uchem. Nie odwróciła głowy, ale chłopak wiedział, że matka go słucha. - Może się położysz? Siedzenie nic nie zmieni, a tylko gorzej się czujesz - mówił dalej. - Będzie dobrze. Jutro odwiedzimy tatę.
    Nic nie odpowiedziała, tylko pogłaskała syna po głowie, jak gdyby nadal był tym malutkim Remuskiem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz