sobota, 3 listopada 2012

Babcia Gertruda i zazdrość Jamesa

    Złote promienie słońca wpadały przez uchylone okno, rozpraszając się na białej pościeli. Rumiana twarz mężczyzny emanowała pogodą ducha. Kilka drobnych blizn znaczyło poliki i czoło, a ogromna szrama przeciągała się od ust aż po brodę. Lecz nie to było ważne.
    Wybudził się.
    Po tygodniu spędzonym w śpiączce jego organizm był wyczerpany, ale dzielnie dawał sobie radę. Próbował udowodnić żonie i synowi, jak i zarówno wszystkim uzdrowicielom, że gotów jest już wrócić do domu. Nie było to jednak takie proste. Choć czuł się zdecydowanie lepiej, nadal był zbyt osłabiony, aby powrócić do normalnego trybu życia.
    Narodził się na nowo.
    Czuł, jakby dostał drugą szansę od Boga. Był tak blisko śmierci, niemal stykał się z nią opuszkami palców, gdy ta próbowała pochwycić go w swoje szpony.
    Nadzieja nie opuściła Sophie i Remusa aż do końca. Z każdym kolejnym dniem byli przekonani, że dzisiaj nastąpi przełom.
    Nadzieja matką głupich? Niekoniecznie.
    Siedział w łóżku, uśmiechając się lekko i z uwagą wysłuchując słów żony. Delektował się każdym jej słowem, przyglądając się każdemu ruchowi jej warg i chłonąc każdy najmniejszy odgłos. Jeszcze nigdy nie czuł się tak szczęśliwy.
    Powrócił.
    Patrzył na syna. Zdał sobie sprawę, że czas mija, bezpowrotnie pozostawiając w głowie tylko wspomnienia. Remus - teraz wysoki, choć nadal zbyt chudy - przyglądał mu się, jakby jeszcze nie do końca uwierzył, że to prawda. Że John Lupin żyje. Śmieje się. Rozmawia. Że zwyciężył.


~ * ~


    Lily wysiadła z dusznego wnętrza samochodu, delektując się znanymi zapachami świeżo skoszonej trawy, siana i pieczonego ciasta z owocami. Rozejrzała się z zachwytem dookoła, przypominając sobie wszystkie wspaniałe wakacje spędzone właśnie tutaj - w małej miejscowości na skraju Anglii, gdzie wszystko wydawało się zupełnie inne.
    Z radością zauważyła, że wielka topola nadal rośnie w babcinym ogrodzie, a mały staw otoczony gęstą trawą jeszcze nie zniknął.
    Dom babci był niezbyt duży, jednopoziomowy, pomalowany białą farbą. Miał duże brązowe drzwi i ogromne okna, przez które wpadało mnóstwo światła. Otoczony był sporym ogrodem, a przy płocie po przeciwległej stronie domu znajdowała się mała stajnia. Dalej, za ogrodzeniem, był ogromny wybieg dla koni.
    Jak cudownie było powrócić w tak kochane miejsce, pełne wspaniałego ciepła i wolności! Jak miło było przywołać wszystkie wspomnienia z dzieciństwa, te przyjemne, kiedy udali się na poszukiwanie skarbów zaaranżowane przez dziadka, i te mniej przyjemne, gdy potłukło się kolano, spadając z huśtawki.
    Poczuła, jakby nogi wrosły jej w ziemię. Nie mogła ruszyć się z miejsca, a może nie chciała. Stała bez ruchu, wciąż rozglądając się wokół, aby upewnić się, że nic się nie zmieniło. Nagle, ni stąd, ni zowąd, dał się słyszeć wysoki pisk i ktoś rzucił się na Lily, niemal zwalając ją z nóg. Była to wysoka dziewczyna, z burzą jasnych włosów i szarymi, okrągłymi oczyma. Mocno objęła rudowłosą, ani śmiąc ją puścić i wciąż wydając dziki okrzyk radości.
    - Joyi! - krzyknęła Lily, gdy już zdołała się od niej oderwać. - Ale urosłaś!
    Joanne była młodszą kuzynką Lily. Zawsze była niska i drobna, ale przez ostatni rok niesamowicie urosła. Włosy też się wydłużyły i teraz sięgały już niemal pasa.
    - Lily! - zapiszczała Joyi, niemal skacząc ze szczęścia. - Ale... - Lecz nie zdążyła dokończyć, bo koło rudowłosej pojawiła się starsza pani z rudymi, tak jak jej, włosami i piwnymi oczami.
    - W końcu dotarłaś! - przemówiła wysokim głosem, który mógł wydawać się nieco groźny. - Coś was zatrzymało?
    Dziewczyna przytuliła babcię, po czym pokręciła głową.
    - Wyjechaliśmy trochę później - odparła.
    - Wchodźcie, wchodźcie, zaraz zrobię kawę. - Odsunęła się od drzwi, przepuszczając Lily oraz jej rodziców i Joyi. - Lily, jak ty strasznie schudłaś, czy ty nic nie jesz? - spytała jeszcze, zanim zniknęła za rogiem kuchni.


    - No to opowiadaj. - Lily rzuciła się na łóżko, spoglądając z oczekiwaniem na kuzynkę. Rodzice już pojechali do domu, więc mogła teraz z nią na spokojnie porozmawiać.
    Joyi spojrzała na nią z udawanym zdziwieniem, najwyraźniej chcąc się podroczyć z rudowłosą. W końcu zaśmiała się perliście, dostrzegając przeszywający wzrok Evans.
    - Nie wiem o co ci chodzi - odparła, grając na zwłokę. Nawinęła sobie na palec jasne pasemko i przyjrzała mu się uważnie.
    Lily prychnęła, robiąc się z sekundy na sekundę coraz bardziej zniecierpliwiona.
    - To chyba oczywiste! Jak ma na imię?
    Joanne oderwała wzrok od swoich włosów i przeniosła go na kuzynkę. No tak, przed nią nic się nie ukryje.
    - David - odparła cicho, lekko się rumieniąc. - Skąd wiedziałaś, że to chodzi o chłopaka?
    - A o co innego mogłoby ci chodzić? - odpowiedziała pytaniem. - Jeśli piszesz mi w liście, że masz mi coś ważnego do powiedzenia to chyba może chodzić tylko o jedno... - Zamyśliła się, mrużąc lekko oczy. - Joyi, powiedz mi...
    - Tak, to już na poważnie - weszła jej w słowo.
    Lily z zakłopotaniem podrapała się po głowie. Miłosne podboje Joyi nigdy nie kończyły się dobrze. Skąd mogła mieć pewność, że tym razem wszystko potoczy się dobrze?
    - Sama zobaczysz, jak go poznasz. - Joanne natychmiast się rozpromieniła, gdy przywołała w myślach obraz chłopaka. - Będzie tu za godzinę - dodała.
    - Akurat zdążę się rozpakować - odparła Lily, grzebiąc w walizce i wyciągając z niej naręcze ubrań.


    Kasztanowa klacz zarżała cicho, gdy Joanne pogłaskała ją po łbie. Korsyka przymrużyła lekko oczy, wypuszczając ze świstem powietrze z nozdrzy.
    - Wieczorem mogłybyśmy wybrać się na przejażdżkę - zaproponowała, nie spuszczając wzroku z konia. - Co ty na to?
    Lily wydała cichy pomruk, dając tym samym do zrozumienia, że to świetny pomysł. Właśnie karmiła małego źrebaka marchewką. Uroczy malec chrupał łakomie warzywo, niecierpliwie przestępując i zarzucając łbem.
    - Myślisz, że Harfa...
    Ale nie zdążyła dokończyć, bo wysoka, barczysta postać wkroczyła do stajni, pogwizdując głośno. Kilka koni zarżało na powitanie.
    - David! - krzyknęła Joyi, wybiegając z boksu i podążając do chłopaka. Pocałowała go w policzek, uśmiechając się promiennie i prowadząc w stronę zaciekawionej Lily.
    - Lily, to David, mój chłopak. David, to Lily, opowiadałam ci o niej - przedstawiła ich, ciekawa jakie wrażenie na rudowłosej zrobił David.
    Lily wpatrywała się w barczystego mężczyznę, około dwudziestki. Największą uwagę zwróciła na jego czarne jak węgiel oczy, ukryte pod kurtyną gęstych rzęs. Wyglądał jak z okładki Żurnala, a nie na stajennego, który całą swą uwagę poświęca koniom.
    David spojrzał na Lily i uśmiechnął się lekko. Nigdy nie widział jej nawet na zdjęciu, znał ją jedynie z opowieści Joyi, ale zrobiła na nim nie małe wrażenie. Długie, rude włosy, jasnozielone oczy, mały pieprzyk na policzku, delikatne rysy i... lekki grymas na jej twarzy?
    Podał jej rękę, którą odruchowo uścisnęła. Posłała mu wymuszony uśmiech, przenosząc wzrok na kuzynkę. Jej mina mówiła wyraźnie "Tylko spróbuj być niemiła!". Zerknęła jeszcze raz na chłopaka, zauważając, że ten przygląda jej się uważnie.


    - Jedzcie, jedzcie. - Gertruda postawiła na stole wielki półmisek z pałkami od kurczaka i drugi z pieczonymi ziemniakami. Wróciła do kuchni, by po chwili przynieść miskę z surówką i dzbanek z sokiem malinowym. - A więc Lily, poznałaś już Davida? - spytała, siadając razem z nimi.
    Rudowłosa skinęła głową, nakładając sobie ziemniaków. Joyi zrobiła urażoną minę, spodziewając się podziwu ze strony kuzynki.
    - Jest wspaniały, prawda? - zaszczebiotała, próbując skłonić Lily do przyznania jej racji.
    - Jest bardzo... miły - wydusiła Lily, z trudem dobierając słowa.
    Gertruda kaszlnęła konspiracyjnie, patrząc ciężko na jasnowłosą wnuczkę.
    - Oj, babciu! - krzyknęła Joyi, a uśmiech na jej ustach zrzedł.
    Lily przeniosła pytający wzrok na kobietę, zastanawiając się o czym one dwie wiedzą, o czym nie ma pojęcia ona. Ewidentnie musiało się coś wydarzyć, że Gertruda nie była zdania Joyi.
    Jej wzrok zauważyła Joanne.
    - Kiedy babcia poprosiła go o przycięcie krzewu, David PRZYPADKOWO obciął trochę za dużo... i... - Zagryzła wargi, spuszczając wzrok na paznokcie - z pięknego krzewu pozostało tylko kilka gałęzi... Ale on nie potrafi przycinać krzaków, babciu! Nie jest ogrodnikiem, tylko masztalerzem!
    Lily parsknęła, wyobrażając sobie minę babci po ujrzeniu jej drogocennego krzewu po przejściach z nożycami.
    - Poza tym to bardzo porządny młody człowiek - powiedziała Gertruda, puszczając oko do wnuczek.



    Rzuciła ostatnie spojrzenie na osiodłanego konia, czując mrowienie w żołądku. Teraz już wiedziała co czuje James wsiadając na miotłę. Dokładnie to samo czuła Lily, kiedy miała wsiąść na konia.
    - To jak, gotowa? - Z pobliskiego boksu wychyliła głowę uśmiechnięta Joyi. Miała na sobie beżowe bryczesy i koszulkę tego samego koloru.
    Lily pokiwała głową w milczeniu, wyprowadzając konia na zewnątrz. Trochę obawiała się tej przejażdżki, bo już od ponad roku nie siedziała na koniu. Czy to możliwe, żeby zapomnieć jak się jeździ? Czy jest z tym tak, jak z jazdą na rowerze, że tego się nie zapomina? Przygryzła wargę i wspięła się na grzbiet klaczy. Korsyka zarżała cicho, niecierpliwie przestępując. Rudowłosa ścisnęła jej boki łydkami, a koń ruszył powolnym krokiem, bujając się na boki.
    Przejechały przez wąską dróżkę prowadzącą do lasu. Z początku nie odzywały się, chcąc w pełni napawać się tą chwilą. Wdychały głęboko świeże, wieczorne powietrze, wsłuchując się w tętent kopyt i szelest trawy.
    Korsyka szła miarowym stępem, co jakiś czas przeżuwając wędzidło. Obok niej szybkim krokiem podążała Cytra, próbując odegnać od siebie namolną muchę.
    - A więc w końcu dałaś Jamesowi szansę? - ciszę przerwała Joyi, skręcając wraz z kuzynką w boczną ścieżkę prosto do lasu.
    Przez chwilę nie odzywała się, ale w końcu, po głębokim zastanowieniu, odparła:
    - Tak. On dojrzał. Już nie jest taki sam jak kiedyś. Choć... - zamyśliła się - wciąż uwielbia robić kawały razem z Syriuszem. I olewa naukę. Nie wiem jakim cudem ma tak dobre stopnie! Ja haruję jak wół, a on tylko raz przeczyta sobie notatki i wszystko pamięta! - zaśmiała się, przyspieszając do kłusa.
    Joanne uśmiechnęła się lekko, w myślach podziwiając Pottera. Jak to możliwe, że nie dał sobie spokoju po sześciu latach?
    - Chciałabym go poznać - wyznała, zamyślając się na moment.
    - Mam nadzieję, że kiedyś nadarzy się taka okazja - odparła.


~ * ~


    W Crawley dzień zaczynał się zupełnie inaczej, niż w Londynie. Od siódmej rano wszyscy byli już na nogach, a ponadto nie odczuwali zmęczenia. W doskonałych humorach oprzątnęli stajnię, a potem udali się na śniadanie, które zjedli w ogromnej altanie.
    Lily uważnie rozejrzała się dookoła. Uwielbiała ten krajobraz. W oddali widniały zbocza wielkich pagórków, pokrytych zieloną trawą, a nieco bliżej można było dostrzec mały las. Widok ten śmiało mógłby konkurować z krajobrazem, który rozciągał się z Hogwartu.
    - Macie jakieś plany na dzisiaj? - spytała Gertruda, biorąc tosta i smarując go grubo masłem.
    Joanne pokiwała głową, przeżuwając ogromną porcję jajecznicy.
    - Może znów wybierzemy się na przejażdżkę - z pomocą przyszła jej Lily. Machinalnie wygładziła małą fałdę na bluzce.
    - Tak, myślę, że to dobry pomysł. Konie trzeba trochę rozruszać, ostatnio rzadko mają okazję chodzić pod siodłem - odparła kobieta. - Joanne, na Boga, nie bujaj się na tym krześle! - krzyknęła ze zgrozą, widząc jak jej młodsza wnuczka kiwa się na nogach od krzesła to w przód, to w tył.
    Krzesło z głuchym łoskotem zatrzymało się na wszystkich czterech nogach, a twarz dziewczyny wykrzywił grymas.
    - Babciu, ile razy mam ci powtarzać, żebyś nie zwracała się do mnie pełnym imieniem - wycedziła przez zaciśnięte zęby. Mogła znieść wszystko. Zjeść znienawidzoną owsiankę, prażyć się cały dzień na pełnym słońcu, ale nie tego, że ktoś mówił do niej "Joanne". - Po prostu Joyi.
    Gertruda pokiwała siwą głową, maskując chichot.
    - Przecież to takie piękne imię...
    Policzki dziewczyny poczerwieniały, a oczy wypełniły się złowrogim blaskiem.
    - Jetem Joyi, u licha - warknęła, z powrotem zaczynając bujać się na krześle.



    Słońce wzeszło już wysoko na niebie, a wiatr kołysał czubkami drzew, gdy Lily i Joyi rozsiadły się na kocu, nieopodal jeziora. Promienie igrały w niezmąconej tafli, a brązowa kaczka sfrunęła prosto na nią, powodując tym samym ogromne kręgi na wodzie.
    Rześkie powietrze owiewało ich twarze, wprawiając rozpuszczone włosy w dziki taniec. Nic nie mogło zepsuć tej chwili...
    - Lily! - Podskoczyła zaskoczona, słysząc swoje imię wypowiedziane tak dobrze znanym jej głosem. Tak kochanym, miłym głosem, który niegdyś był nie do wytrzymania...
    - James?! - Dotarło do niej, kto właśnie ją wołał i szybko odwróciła głowę za siebie. Rzeczywiście, stał tam James z nieodłącznymi okularami na nosie, uśmiechając się szeroko. Podniosła się i błyskawicznie pokonała kilka dzielących ich metrów.
    - Co ty tu robisz? - zapiszczała, wieszając mu się na szyi. Objął ją mocno, całując w kark i delektując się zapachem jej włosów. Nie widział jej od trzech tygodni... Trzy długie tygodnie bez niej...
    - Nie cieszysz się? - Oderwał się od niej, spoglądając w jej zielone tęczówki. Uwielbiał się z nią droczyć.
    - Pewnie, że się cieszę! - krzyknęła mu do ucha, nie zdając sobie z tego sprawy. Wzdrygnął się lekko, czując pulsowanie w bębenku usznym. - Przepraszam - szepnęła, zdając sobie sprawę, co właśnie zrobiła. - Ale nie rozumiem... Co ty tu robisz? Jak przyjechałeś? - Zasypała go pytaniami, z powrotem się do niego przytulając.
    Zaśmiał się głośno, gładząc ją po rudych puklach. Okulary przekrzywiły mu się na lewą stronę, pod wpływem rąk dziewczyny, którymi bez przerwy wymachiwała.
    - Po kolei. Przyjechałem Błędnym Rycerzem, bo strasznie się za tobą stęskniłem.
    Lily odsunęła się od niego na wyciągnięcie ramion i poprawiła mu przekrzywione okulary. Nie mogła uwierzyć w własne szczęście. Siedzi sobie z Joyi nad jeziorem, myśli, że to cudowne wakacje, a w drugiej chwili zjawia się James. Zaraz... - pomyślała gorączkowo.- Joyi!
    - James, musisz kogoś poznać! - krzyknęła podekscytowana i nie czekając na reakcję chłopaka, pociągnęła go za sobą w stronę koca, gdzie nadal siedziała Joanne, bacznie im się przyglądając.
    Po krótkiej przemowie Lily, James i Joyi przedstawili się sobie i we trójkę rozpoczęli przyjemną pogawędkę.
    - Ale zaraz, zaraz... - Lily zmarszczyła brwi, zastanawiając się nad czymś. - James, skąd wiedziałeś, gdzie teraz jestem? Nie mówiłam ci, że wyjeżdżam do babci.
    Chłopak zachichotał cicho, widocznie coś go rozbawiło.
    - Bo wiesz, Lily... - zaczął, próbując opanować śmiech. - Z początku pojechałem do twojego domu, a tam twoja mama wytłumaczyła mi, gdzie aktualnie jesteś... - Zaśmiał się głośno, a Lily i Joyi spojrzały na niego zdumione. - Ale zanim wyruszyłem tutaj... wypiłem herbatę z twoją mamą. A ona pokazała mi wasz album rodzinny... - Zgiął się w pół, rechocząc głośno, a Lily nagle ocknęła się z zadumy. Album rodzinny... Zaczerwieniła się, świadoma tego, co zaraz usłyszy. - Byłaś bardzo uroczym dzieckiem - wysapał, kiedy w końcu zdołał opanować śmiech.
    Policzki Lily przybrały barwę szkarłatu. Zastanawiała się, po jakie licho mama pokazała Jamesowi te zdjęcia. Chyba tylko po to, aby ją upokorzyć.
    Zacisnęła wargi, wyobrażając sobie minę chłopaka, gdy zobaczył na zdjęciu małą, rudą dziewczynkę przebraną za różowego króliczka.
    - Och, Lily, nie gniewaj się... - Spróbował zrobić poważną minę, ale usta nie chciały go słuchać i wciąż wykrzywiały się w szerokim uśmiechu. - Naprawdę bardzo mi się podobałaś, gdy byłaś mała. Szczególnie do gustu przypadło mi zdjęcie, gdy grałaś w szkolnym przedstawieniu, przebrana za tego królika... Albo jak siedziałaś na kolanach Świętego Mikołaja... Byłaś taka słodka... - Rozmarzył się, wpatrując się w dziewczynę cielęcym wzrokiem.
    Joyi wyszczerzyła zęby, przysłuchując się z uwagą rozmowie tych dwojga. Sama chciała kiedyś zobaczyć te zdjęcia, ale Lily z godnym podziwu uporem nie chciała jej ich pokazać.



    Zielonooka dziewczyna wraz z chłopakiem o czarnych, rozczochranych włosach, przemierzała padok, przedstawiając wszystkie konie po kolei. Cztery klacze leniwie skubały trawę, przypatrując się tej parze ze znudzeniem. James po poznaniu babci Gertrudy nabrał większej pewności siebie. Obawiał się, że kobieta ta okaże się być podstarzałą natrętną babą, jaką była ciotka Megan - Klementyna. Ale Gertruda w niczym jej nie przypominała. Owszem - miała nieco krytyczne spojrzenie i była trochę surowa. W pewnym sensie przypominała profesor McGonagall - nie musiała krzyczeć, aby utrzymać porządek. Ale dużo się uśmiechała i zaciekawieniem wysłuchała opowieści, jak to James uganiał się za Lily przez sześć lat.
    - Wiesz co, mam pomysł. - Lily wyszczerzyła zęby w niewinnym uśmiechu, ale widać było, że coś kombinuje. James spojrzał na nią z mieszaniną obawy i zaciekawienia. - Może chciałbyś się przejechać na... na Korsyce? - spytała, podchodząc do kasztanowej klaczy.
    James wytrzeszczył oczy, przystając nagle. Miałby wsiąść na konia? Miałby go PROWADZIĆ?
    - Wiesz, Lily... To chyba nie jest dobry pomysł - zaczął, patrząc z ukosa na wysoki grzbiet konia.
    Rudowłosa zaśmiała się cicho.
    - Czyżbyś się bał? - spytała, przysuwając się do niego i zaglądając w czekoladowe tęczówki jego oczu. - James Potter, wielki szukający, boi się wsiąść na konia? - zapytała filuternie, przeczesując palcami jego włosy i oczekując jego reakcji. Była dokładnie taka, jakiej się spodziewała.
    - Ja mam się bać? - Wypiął dumnie pierś, podchodząc do konia i z lekką obawą spoglądając na jego kopyta, które w każdej chwili mogły go dosięgnąć.
    Lily zauważyła to spojrzenie.
    - James, nie bądź śmieszny! Nie boisz się wyczyniać tych różnych akrobacji na miotle, a boisz się wsiąść na spokojnego konia?
    - Wcale nie jestem pewny, czy on jest taki spokojny... - wymamrotał cicho, przenosząc wzrok na pysk klaczy.
    - To najspokojniejszy koń w całej stajni - powiedziała z przekonaniem, jednak James wciąż nie wyglądał na przekonanego.
    - Może ty wsiądziesz, a ja popatrzę? - spytał z nadzieją.
    - O nie! Pamiętasz, jak w czwartej klasie siłą wsadziłeś mnie na miotłę i wraz ze mną okrążyłeś cały stadion? - spytała. James uśmiechnął się szeroko, przypominając sobie to wydarzenie. - No właśnie! Nawet nie masz pojęcia, jak okropnie się bałam!
    - Przecież siedziałem tuż przed tobą, a ty tak mocno ściskałaś mnie w pasie, że omal się nie udusiłem! - zaprotestował z oburzeniem. - Nie żebym miał coś przeciwko temu, chyba nigdy nie zapomnę jak się do mnie tuliłaś - dodał rozmarzonym głosem.
    - Wcale się nie tuliłam! Bałam się, że spadnę! - Oburzyła się. - No dobra, ale mniejsza o to. Czas wyrównać rachunki. - Uśmiechnęła się mściwie, a James poczuł, jak robi mu się niedobrze.




    - Podejdź do niej! - krzyknęła Lily, z drugiego końca padoku. James stał przy barierce i ani myślał się ruszyć. - Bo sama po ciebie przyjdę! - ostrzegła go. - Z KONIEM! - dodała.
    Chłopak, chcąc nie chcąc, ruszył wolnym krokiem ociągając się, jak tylko mógł, aby nie wzbudzić podejrzeń. Jak mogła użyć tak okropnego argumentu?, zastanawiał się. Miotła to zupełnie co innego, niż takie wielkie zwierzę, które w każdej chwili może cię kopnąć, ugryźć lub zrzucić z grzbietu. Ciarki go przeszły na samą myśl o tym.
    - Pogłaszcz ją - powiedziała cicho, kiedy stanął już koło niej.
    Uniósł niechętnie rękę i pogładził konia po pysku.
    - A teraz wskakuj - dodała, przypatrując się, jak James mozolnie wdrapuje się na konia. - Nie udawaj, że nie potrafisz! Dalej, przecież nic ci się nie stanie!
    Usiadł w siodle, chwytając za wodze i wkładając nogi w strzemiona. Czuł się już nieco pewniej, ale wciąż miał wrażenie, że koń chwieje się niebezpiecznie na boki.
    Lily poprowadziła Korsykę powoli, wzdłuż płotu. Klacz szła spokojnie, nie zwracając uwagi na zdezorientowanego chłopaka.
    - Całkiem nieźle ci idzie - pochwaliła go Lily, aby dodać mu otuchy. Nie potrafiła zrozumieć jego zachowania.  Na miotle czuł się jak ryba w wodzie, robił najróżniejsze pętle, zwody i obroty, a tak zaciekle bronił się przed koniem.
    - Wiesz co, Lily... - Zwrócił się do niej twarzą, kątem oka wciąż obserwując szyję klaczy. - To chyba rzeczywiście nic strasznego... Ale jakoś pewniej czuję się na miotle...
    Uśmiechnęła się szeroko, zadowolona i nieco zdumiona, że tak szybko dał się przekonać.
    - Może przyspieszymy? - I zanim James zdołał wypowiedzieć choćby słowo, Lily ruszyła szybszym krokiem, a koń obok niej przeszedł zgrabnie do leniwego, wolnego kłusa. Lecz nie szybkość miała dla chłopaka znaczenie, a to, że koń wybijał go do góry, kiedy jego kopyta uderzały rytmicznie o podłoże. James z przerażeniem próbował utrzymać się na grzbiecie, a po chwili załapał, że musi mocniej ścisnąć jego boki nogami. Czuł, że lada chwila zjedzie z klasą na tyłek, ale nie odezwał się ani słowem, chcąc udowodnić Rudej, że już opanował sztukę jazdy konnej.



    Słońce chyliło się już ku zachodowi, kiedy we czwórkę zasiedli przy stole w ogrodzie. Gertruda zaśmiewała się z żartu Jamesa i nakłaniała go, aby nałożył sobie jeszcze jedną kiełbaskę. Lily i Joyi rozmawiały przyciszonymi głosami, czekając na przybycie Davida. Miał się pojawić lada chwila, aby zdążyć jeszcze przed zmierzchem nakarmić konie.
    - A o to i David! - zawołała Gertruda, wskazując na wysokiego, barczystego młodzieńca, zmierzającego w ich stronę. James zmierzył go zaciekawionym spojrzeniem, zastanawiając się, kim on jest. Ani Lily, ani Joanne nie wspominały mu o nim.
    - Witam! - Ukłonił się z nonszalancją. Rozejrzał się po obecnych i dopiero teraz dostrzegł Jamesa, który nagle się nachmurzył. - Widzę, że macie gościa - dodał, przyglądając się Rogaczowi.
    - Tak, tak! Przyjechał aż z Londynu! - zawołała rozanielona Gertruda, kładąc rękę na ramieniu Pottera. - To chłopak Lily.
    David przeniósł zaskoczone spojrzenie na rudowłosą.
    - Jestem David, chłopak Joyi. - Podał mu rękę, decydując się na postawę porządnego chłopaka.
    James odetchnął z ulgą i także podał mu dłoń. Jeśli był chłopakiem Joanne, to wszystko w porządku. Choć i tak nie uśmiechało mu się, że Lily będzie codziennie z nim przebywać.
    - Wiele o tobie słyszałem - powiedział David, ponownie zwracając uwagę Jamesa.
    - Tak? - zaciekawił się. Spojrzał z wyrzutem na Lily. - A ja o tobie wcale. - Nie krył zgryźliwości.
    Rudowłosa rzuciła mu ostrzegawcze spojrzenie.
    David nieco się zmieszał, ale zaraz odzyskał dawny wigor, przypominając sobie, poco tu właściwie przyjechał.
    - Idę nakarmić konie - rzucił i ruszył szybkim krokiem w stronę stajni, nie oglądają się za siebie.



    Minęła dwudziesta i James zaczął się zbierać do domu. Gdy pożegnał się z Gertrudą i Joyi, ruszył wolnym krokiem wraz z Lily, aby pobyć z nią sam na sam choćby pięć minut.
    Powietrze robiło się już chłodne, słońce zaszło za horyzont, a jego miejsce zajął mały rogal księżyca. Trawa cicho skrzypiała pod ich nogami, gdy szli polną drużką, objęci w czułym uścisku.
    Teraz zobaczy ją dopiero we wrześniu... Za dwa tygodnie. Może i było to tylko czternaście dni, które z pewnością szybko upłyną, ale z drugiej strony czternaście dni bez Lily były dla niego katuszą.
    - Nic mi nie mówiłaś o tym Davidzie - wyrzucił w końcu to, co tak go męczyło, od kiedy zobaczył tego chłopaka. Zaczął podejrzewać, że popada w paranoję, był z Lily dopiero od miesiąca, a już zaczął się doszukiwać problemów.
    - A kiedy miałam ci powiedzieć? Sama dowiedziałam się o nim dopiero jak tutaj przyjechałam - wytłumaczyła.
    James posłał jej wymuszony uśmiech. Coś jeszcze mu nie pasowało...
    - Co takie mu o mnie opowiadałaś? - Przystanął, łapiąc ją za ręce.
    Wyszczerzyła zęby.
    - Same dobre rzeczy.
    Zaśmiał się cicho, z powrotem przygarniając ją do siebie.
    - A więc jest z Joyi? - zapytał, udając obojętny ton, ale Lily wyczuła w nim nutę zaciekawienia i jakby niedowierzania. Teraz to ona przystanęła.
    - Tak, jest z Joyi. I przestań mnie ciągle wypytywać. Oczekujesz, że co ci powiem?
    - Och, Lily! Po prostu widziałem, jak ten typek spogląda na ciebie łakomym wzrokiem - wyrzuciła z siebie, czując napływającą falę zazdrości.
    - Wmawiasz sobie rzeczy, które w ogóle nie miały miejsca - powiedziała spokojnie, nadal się uśmiechając. - Nie doszukuj się złych intencji w jego zachowaniu, bo takowe nie istniały. Jeśli cię to uspokoi, to on jest szaleńczo zakochany w Joyi i świata poza nią nie widzi.
    Przygryzł dolną wargę, wpatrując się w mały kamień obok jego lewej nogi. Poczuł, jak ogarnia go wstyd i wyrzuty sumienia. Naprawdę zaczyna popadać w paranoję. Był przewrażliwiony po tym, jak potraktowała go kiedyś Leilah...
    - Wiem. - Podniósł wzrok, zagłębiając się w przepaści jej zielonych oczu. - Przecież wiem. - Machnął ręką, a tuż obok niego pojawił się Błędny Rycerz.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz